Dzień z serii takich, jakich nie lubię.
Czyli, gdy dla mnie pozornie jest cudowny i relaksujący, dla mamy jest kulminacją jej wkurwienia – tak się wyraźmy.
Naprawdę czując w moczu ten totalnie wolny weekend, porządkowałam swoje linki w komputerze, porządkowałam płyty, opisałam je, przetarłam, żeby nie zginęły śmiercią naturalną w odkurzaczu, spotkałam się z koleżanką, grzałam dupę na balkonie i szukałam inspiracj tam gdzie nie powinnam, czyli w szafie mojej mamy.
Obcięłam jedną jej spódnicę, za co ona się dosyć wkurwiła, ale nie tak znowu bardzo, bo przecież i tak tej spódnicy nigdy nie ubierze, ale moja mama ma sentyment do ciuchów i trzyma wszystkie pożółkłe bluzki z żabotami i poduszkami (naraz – o zgrozo!), bo, wiadomo, każdy ciuch przypomina o czymś, tak?
Tak jak mi piosenka “Verdammt ich brauch’ dich” Matthiasa Reima przypomina o pewnym wieczorze w Niemczech, tak mojej mamie spódnica pewnie przypominała dyskotekę w remizie.
No okej, miała prawo się wkurwić tym bardziej, że spódnica nawet nie wyszła mi tak jak chciałam.
Popołudnie było z serii tych, które kocham!
Na stosie poduszek leżałyśmy na balkonie, słuchałyśmy Nirvany, piłyśmy niedobry sok pomarańczowy z miąższem, zastanawialiśmy się jak w narzędniku odmienić owe słowo “miąższ” (stwierdziłśmy prześmiewczo, że ‘z mięsem’ <- *śmiech na sali*) i prowadziłam długie wykłady na temat współczesnej muzyki, za przykład szczytu tandety i dna, na jakim jest współczesna muzyka wstawiając Cascadę. Wiecie, ta… Everytime we touch… GRRR!
HIIIIIIII>HOW ARE YOU DEAR>I HOPE YOU HAVE YOU GOOD TIME.>TODAY I AM ADDING YOU IN MY BLOG ROLL ,>I HOPE YOU ALSO ADD ME .>I M ADDED YOU BECAUSE YOU ARE THE BEST BLOGGER.>BYE,>TAKE CARE,
LikeLike