Jest 17.48 na moim zegarze, co oznacza, iż od dokładnie 11 godzin i 48 minut myślę i marzę o tym, kiedy ten dzień się nareszcie skończy.
W dni takie jak ten dzisiejszy, kiedy parę zjawisk pogodowych zrzekło się, powiedziało “hej, hej, jeszcze raz…!” i postanowiło obrzydzić mi czwartek, których i tak nienawidzę z reguły.
A regułą są zazwyczaj dwa włefy. Dwa włefy równa się dwa razy AU, dwa razy KN i inne twarze pod tytułem “odbijam piłkę wyżej i dalej od ciebie, moje iq jest zawstydzająco niskie, ymcy ymcy”.
Masakra pogodowa = zły humor, bad hair day, uczucie nieświeżości, bałagan w pokoju (bo muszę się przebrać), bałagan w szafie (bo z dna szafy muszę wyciągac buty), bałagan w łazience (po bo obowiązkowej relaksującej kąpieli nie zdązam sprzątać w łazience), bałagan w kuchni (bo nie zdążam sprzatnąć po obiedzie), bałagan w mieszkaniu (bo jestem jak huragan).
Generalnie czuję się jak na jakiejś Florydzie, bo w mojej głowie właśnie zawitał obrazek z wiadomości, wiesz, ściany deszczu wyginające palemki i innego typu liche drzewka…
Miałam dzisiaj zacząć dokumentację mojego stroju, ale jakoś wiesz… Jak być tre chic skoro wiatr chce mi oderwać łeb?