Ostatnio miewam bardzo smutne wieczory – spędzam je mianowicie oglądając żałobne odczytywanie nazwisk ofiar, najpierw 12-minutowy filmik ze zdjęciami i nazwiskami młodzieńców postrzelonych na Utoya, ostatnio uroczystości upamiętniające 11 września 2001 i zamachy na WTC, przy okazji parę filmików i reportaży z tamtego dnia, a szczególnie kontrowersyjne artykuły o ludziach, którzy skakali z płonących wież – że o nich się w sumie nie mówi, że te 200 osób, które zdecydowało się skoczyć jest przez wielu uważana za tchórzy, bo zdecydowali się zginąć, a nie zostać zabitymi, i po prostu polec w tym zamachu, wielu twierdzi, że nie można o nich mówić “jumpers”, bo “jumper” to by był samobójca; osoba, która przyszła by rano do tego biura z widokiem na Manhattan na 100. piętrze i wiedziałaby, że skoczy. Wiedziałaby to od momentu ubrania żakietu czy naciśnięcia guzika w windzie. Osoby, które skakały z płonących Twin Towers nie mieli zbytnio wyboru, nie była to ich świadoma decyzja, był to odruch, niekiedy zostali wypchnięci przez szalejące płomienie i buchające gorąco, niektórzy pół przytomni i lekko podduszeni od dymu po prostu wypadali z tych okien nagle znalazłszy się na ich krawędzi. Dżizaz. Oglądałam ten niesamowity dokiment w Tvn 24, rekonstrukcja zdarzeń połączona z opowieściami tych, którzy przeżyli lub bliskimi tych, którzy niestety nie i zorientowałam się tuż pod koniec, że za dziesięć minut muszę być w pracy. A ja w proszku.