Dzisiaj postanowiłam być produktywna. Skoro już urządziłam sobie w mieszkaniu miejsce do pracy z prawdziwego zdarzenia, na które składa się duże biurko, lampka biurowa, półka nad biurkiem zawierające wszystkie potrzebne szpargały, które należy mieć pod ręką, stary masywny dziurkacz znaleziony na pchlim targu, podręczny stolik na drukarkę i schowek na papier, to wypadałoby z niego też czasem korzystać. Do tego dochodzi jeszcze wywietrzony pokój, wygodne ubranie, butelka z wodą i szklanka soku, Trójka, zmywacz i lakier do paznokci. Nigdy równie intensywnie nie nachodzi mnie ochota na malowanie paznokci, jak wtedy, gdy właściwie muszę coś zrobić. Wtedy też najczęściej zabieram się za pisanie.
Styczeń dłużył się w nieskończoność. Zaczął się urlopem, kilka relaksujących dni spędzonych w Świnoujściu, a potem w domu. Przewspaniale było sobie tak właściwie pomieszkać w mieszkaniu. Gdy pracuję, funkcjonuję na dziwnym trybie, a w domu właściwie tylko śpię. Nie chodzi wcale o to, że tak długo pracuję, nie. Wstaję krótko po piątej, więc gdy wrócę z pracy jestem jeszcze/już zmęczona i dywaguję, czy opłaca się jeszcze się zdrzemnąć, czy lepiej odczekać te kilka godzin i pójść już spać na dobre. Nora. Tym bardziej w trakcie urlopu cudownie było pójść na spacer, kupić sobie czasopismo kulinarne (nawet jeśli jeszcze nie zdążyłam z niego nic ugotować), ugotować dwa przepisy z Kukbuk Zima (sukces!), wyspać się, posegregować szafę i zrobić sobie brwi. Ot, małe luksusy. Potem wróciłam do pracy z dużą dawką nowej energii, którą ponury i zimny styczeń mi systematycznie zabierał. Walczyłam z sennością, z kaprysami mojej skóry, wiecznym niedospaniem i niedoczasem. Z okazji nowego roku zafundowałam sobie też nową fryzurę z pełną grzywką, którą potem raz w tygodniu przycinałam nożyczkami fryzjerskimi z Rossmanna. Cotygodniowy beauty parlor we własnej łazience. W styczniu tylko trochę zajrzałam do mojej pracy magisterskiej, co mnie mimo wszystko cieszy, bo zawsze to krok w przód. W mieszkaniu zawitała do nas nowa lodówka! Wybrałam białą, bo wyobrażałam sobie, że będzie dobrze komponowała się z już obecnymi białymi meblami z drewnianym blatem. Lodówka okazała się jednak być bielsza niż meble… Co za dół. Jako że w tygodniu poza pracą czasu starcza mi ewentualnie na przeglądanie internetu. Rozejrzałam się na Etsy i nabyłam naklejki – czarne kropki – którymi dzisiaj przyozdobiłam lodówkę. Niby nic, a zwyczajna lodówka od razu nabrała rumieńców! Ostatni weekend miesiąca spędziliśmy w Hamburgu, gdzie odbywaliśmy krótkie odwiedziny. Raptem jeden dzień, nieco ponad 24 godziny, trzygodzinna podróż pociągiem, ciężko zimny wiatr w tamtejszym porcie, chowanie się po kawiarenkach i nerwowe kupowanie podkolanówek! Widzieliśmy nowo otwartą filharmonię, której budowa dłużyła się w nieskończoność. W przewodniku przeczytaliśmy, że koszty budowy z szacowanym 70 milionów eksplodowały na przyprawiające o zawrót głowy 786 milionów €!!!
W styczniu zaczytywałam się w Elle z przepiękną okładką (Zosia Wichłacz w czapce leninówce), Miasta wyśnione o koncepcjach architektonicznych, które kształtują naszą rzeczywistość (jeszcze nie skończyłam) i… licznych książkach do nauki niemieckiego na poziomie A2.
Moja ulica.
Sąd.
Zima – z okna i w parku, gdzie roiło się od bałwanów.
Widok z okna w sobotni poranek.
W tle biblioteka Albertina.
Hamburg – ratusz i przed ratuszem.