Mija właśnie mój ulubiony miesiąc, a ja jestem chora. Przez ostatnie dwa tygodnie snułam się z bólem gardła tłumacząc sobie to pogoda i ze i że tego ulubionego swetra z półgolfem może jednak nie powinnam nosić, bo szyja odkryta. Kupiłam sobie nawet z tej okazji szalik, gdy jednego dnia było mi zimno na mieście. Ech, zimą uruchamiają mi się dziwne instynkty przetrwania i jak tylko zrobi mi się zimno, mam ochotę naubierac się w najgrubsze rzeczy jakie mam, a jak jestem akurat na mieście, muszę coś ciepłego jak najszybciej zdobyć! Najlepiej kupić! Zimą wydaję dużo pieniędzy.
Tydzień temu byliśmy w Paryżu. Romantyczna jesienna wycieczka,
z okazji urodzin,
z okazji odbywającej się tam konferencji
i bo Paryżowi się nie odmawia.
Udaliśmy się tam o dziwo pociągiem. Podróż zajęła niecałe 7 godzin, co jest o tyle zaskakujące, żepodróż stąd do Swino trwa tyle samo. To znaczy – teoretycznie sześć i pół godziny, ale wiadomo, jak bywa. Wcześniej byłam już raz w Paryżu i zaliczyłam, jak się wydaje, obowiązkowe punkty: muzeum w Luwrze, Notre Dame, muzeum Picasso, wieże Eiffla, bazylikę Sacre Coeur, kupiłam pseudoartystyczne obrazki od artystów-nieartystow w Montmartre, Pola Elizejskie i Łuk Triumfalny. Więcej grzechów nie pamiętam, ale mam poczucie, że ten kto odstał 2,5 godziny w kolejce do muzeum ten naprawdę był w Paryżu. Mi było to dane we wspomnianym muzeum Picasso, za nami para Amerykanow, zupełnie jak w filmie Woody´ego Allena, rozmawiali rozemocjonowani o safari w Afryce i o córce, która chce się przeprowadzić do south of France.
She loved it there, she really did.
(Da radę bardziej cliche?)
Tym razem postawiłam bardziej na szwedanie się i odkrywanie miasta takim powolnym tempem. Zatrzymaliśmy się w małym, obskurnym hotelu w 9 arrondissement. Okolica sama w sobie była całkiem przyjemna, nazwalibyśmy ją chyba hipsterska. Jedna obok drugiej ciesnily się małe knajpki – a to wietnamska zupa pho, a to te modne bowls (czyli barwnie upstrzone jedzenie podawane w miskach, spotykane też pod nazwą surówka, jak sądzę), modne kawiarnie ze skrzynkami po jabłkach na ścianach jako regał. Wiecie o co chodzi, takie modne knajpy, które stawiają też na design i instagrammability (jest takie słowo, czy właśnie wymyśliłam?). Takich, jakich pełno jest w Poznaniu ostatnimi czasy.
Zaskoczyło mnie to, wszak myślałam, że co jak co, ale Paryż klasycznym bistro na rogu stoi i nie bawi się w nowoczesne hotdogi i bóg wie co jeszcze. Jak się okazuje, jest i na to miejsce.
Największy ból miasta nad Sekwana: herbata kosztuje wszędzie 4,5€. W tej pokaźnej cenie otrzymujemy mała filiżankę, nieco większą niż ta od espresso, przysięgam, oraz saszetkę wybornej herbaty Lipton. Do tego mały metalowy dzbanuszek z ciepłą, bo przecież nawet nie gorącą, wodą. Mówię, bo wiem, zmagałam się z bólem gardła przez te cztery dni i niczego nie pragnęłambardziej niż gorącej herbaty, więc piłam ja dosłownie wszędzie. Przepuścilam majątek na herbatę, której napiłam się łącznie może z dwa litry.
Z innych jedzeniowych rzeczy: mule z frytkami (które wcale nie były lepsze niż ta sama potrawa we francuskiej knajpie we Frankfurcie, aha), zupa cebulowa, ślimaki, łosoś w sosie ziołowym, duże ilości bagietki (które smakują jednak o niebo lepiej niżgdziekolwiek indziej), jajka na miękko z czerstwym chlebem na śniadanie, quiche lorraine. Z pierwszych razów: ślimaki! Skoro jużjesteśmy, to zamówimy! A potem głowiliśmy się paręnaście minut jak by to zjeść. Ślimaki podawane są wszak na takiej śmiesznejtacce, która ma wgłębienia na owe, w środku pływa sobie roztopione ziołowe masełko, do tego szczypce i łyżka. Wykminilismy, że szczypcami się je przytrzymuje, żeby nie uciekły, a łyżką wydłubuje i je. Stąd te sceny w niektórych filmach, gdzie ślimakiprzelatują przez pół sali i uderzają kogoś po przeciwnej stronie sali w głowę. Chyba, że to nie ślimaki tylko ostrygi? Moim zadaniem było wyjadanie masełka bagietką. Najlepiej.
Na zwieńczenie wycieczki tybetańska knajpka, która oprócz tego, że była miło egzotyczna, bo co jak co, tybetańskiej knajpy jeszcze nie widziałam na oczy, nie zachwyciła jedzieniem. Choć mieli dobrą herbatę z mlekiem i przyprawami korzennymi. W pobliżu tej knajpy znajdował się Bataclan, a było to dokładnie 13 listopada, w drugą rocznicę zamachów. Udaliśmy się tam więc, bo jakże by nie, przed wejściem stała tablica pamiątkowa, na której wygrawerowane były nazwiska ofiar, dużo świeczek i innych ludzi w skupieniu. W tym momencie, gdy zobaczyłam to na własne oczy dotarło do mnie, że to się wydarzyło naprawdę i naprawdętutaj. Że z tej oddalonej o 10m stacji metra wysiadali ludzie tego wieczoru i weszli przez te drzwi na koncert, z którego już nie wyszli. Że obok w knajpie na rogu siedzieli ludzie i słyszeli i spanikowali i…
Weekend był chłodny i wyjątkowo nieprzyjemny na zwiedzanie i spacerowanie. Napotkane kobiety, nazwijmy je roboczo Paryżankami, chociaż wiecie o co chodzi, stawiają styl ponad zdrowie czy ciepło, bo było naprawdę mega zimno, a tam rozpiętepłaszcze (bo wiadomo, że lepiej wygląda), spodnie popodwijane tuż nad kostką, balerinki i inne płaskie obuwie. Czapki nie spotkasz, wielkich wełnianych rękawic też raczej nie. Obowiązkowe obuwie to sneakersy Stan Smith, te białe z zielonym językiem i bodaj podeszwa. To je musisz nosić wystarczająco długo aż będą wyglądały na stare i broń Boże nie prać, nie czyścić, nie dbać! Zestawiać z absolutnie wszystkim, jakby to były najklasyczniejsze na świecie czarne botki, szpilki lub cokolwiek. Nieważne, tiul, garnitur, perły – stan smith brudny jest.